Moje psie wspomnienia sięgają okresu, kiedy miałam 4, może 5 lat. Ojciec przyniósł do domu pod kurtką małą biało – czarną kulkę i z dumą oświadczył: „mamy bernardyna!”.
Mimo młodego wieku i wtedy jeszcze bardzo lichej wiedzy na temat psów, jakoś podskórnie czułam, że „tatuś, to chyba coś ściemnia”. Ów bernardyn wyrósł na prawdziwego kundelka średniej wielkości, który miał się u nas doskonale przez wiele lat. A! Zapomniałabym – na imię miał Piesek.
Dwa lata później u wujostwa mieszkającego dom obok, za stodołą w deskach znalazłam przerażoną suczkę.
Do dzisiaj pamiętam jej ogromne, wystraszone oczy. Pobiegłam do domu: „MAMUSIA! daj kiełbasy!”. Wróciłam do suni.
Od razu nazwałam ją Mucha. Mucha „na kiełbasę” poszła za mną. Została. Była w ciąży. Za niedługo urodziła dwa pieski, które zostały w rodzinie. Mucha i Piesek bardzo się pokochali, ale na szczęście dzieci nigdy z te miłości nie było.
Lata mijały, pojawiały się nowe psy, jedne mieszkały u nas krócej, inne dłużej. Był Reksiu, Szarik, Diana…
Pewnego lata, w niedzielę, w porze obiadu wszedł do naszego domu piękny wyżeł. Po pierwszym zaskoczeniu przytomni rodzice poczęstowali psa niedzielnym rosołkiem. Zjadł łapczywie. Potem się położył i beztrosko zasnął. Słyszałam, jak rodzice rozmawiali między sobą, że jak sam sobie nie pójdzie, to niech zostanie… Jednak za kilka godzin pojawili się dwaj panowie, którzy szli od domu, do domu pytając o psa. Okazało się, że pies przyjechał z panami na jakiś zjazd myśliwych kilka miejscowości dalej. W trakcie pokazów pies pobiegł za daleko. Pies na widok panów prawie urwał ogon, bez mrugnięcia okiem zostawił nas, nawet nie podziękował za rosół. Za to panowie dziękowali nam po stokroć za opiekę nad psem.
Potem był Burek. Średni, rudy pies. Choć minęło już ćwierć wieku, to ciągle mam łzy w oczach na myśl o nim.
Burek był psem prawdziwym. Był genialny, był włóczęgą, wolnym duchem, nie było miejsca, z którego nie wróciłby do domu.
Burek służył mi do pierwszych badań, dzięki niemu pierwszy raz zobaczyłam glisty i tasiemce – kiedy do nas przyszedł, był niewyobrażalnie zarobaczony. Rodzice znowu spisali się na medal, zawołali weterynarza, który odwiedzał konia sąsiadów. Oj pamiętam, że pakowali w Burka tych środków na robale i pakowali.
Wyprowadzając się do miasta, do mieszkania w bloku, wiedzieliśmy, że dla Burka będzie to mordęga. Spróbowaliśmy. Nie udało się.
Zamieszkał na wsi u przyjaciela rodziców. Jeździliśmy do niego w odwiedziny. Za jakiś czas umarł. Umarł pod kołami ciągnika, ratując życie dziecka przyjaciela…
Nadeszła pora kończyć szkołę podstawową. Pani od fizyki (nie zapomnę Jej tego nigdy!) przy wystawianiu ocen na półrocze pytała każdego z nas, jakie ma zainteresowania, do jakiej szkoły średniej się wybiera. Każdy po kolei mówił: mechanik, liceum, ekonomik, liceum, ekonomik, ekonomik, liceum, szkoła gastronomiczna, mechanik, Jarek powiedział, że szkoła plastyczna, bo to oczywiste było.
Przyszła kolej na mnie, w głowie miałam mętlik, bo wiedziałam, że żaden ekonomik czy liceum nie wchodzą w grę, ale sama nie wiedziałam co wchodzi! Wymownie więc rzekłam: „yyyyyyy”, na co z głębi klasy Sławek krzyknął: „ona to i tak będzie weterynarzem!”, na co Pani od fizyki odparła: „Naprawdę? w Nowym Targu jest technikum weterynaryjne. Jeden uczeń z naszej szkoły już tam chodzi, Kasiu jeśli tego chcesz, to powiedz rodzicom, niech działają!”. (Sławek do dzisiaj wita mnie w te słowy: „dzień dobry pani weteryNIarz”)
Tego dnia do końca lekcji już o niczym innym nie mogłam myśleć… Weszłam do domu z okrzykiem: „Wiem do jakiej szkoły pójdę!”. Poszłam.
SZKOŁA BYŁA GENIALNA! Pokochałam to miejsce od pierwszego dnia!
Jeszcze nie wiedziałam, czy zostałam przyjęta, ale już wiedziałam, że jestem tutaj, gdzie powinnam. Klimat tamtych lat ciągle noszę w sercu!
W tych czasach nasze technikum było prawdziwą szkołą weterynaryjną. Były tam prawdziwe (nie tylko szkielety i modele) krowy, konie, kozy, dziki nawet, psy, koty, przy których mieliśmy dyżury, później praktyki. Sami musieliśmy je oporządzać, doić krowy, wyprowadzać na pastwiska, pielęgnować, karmić, podawać leki.
Mieliśmy mnóstwo praktyk, później też w lecznicach. Miałam szczęście trafiać na świetnych weterynarzy, od których wszystkiego się nauczyłam! Do dzisiaj pamiętam poród u krowy, który odbieraliśmy z doktorem Waldemarem, który to poród skończył się cesarskim cięciem i moimi rękami po barki w krowim brzuchu. To musiało skończyć się pięćdziesiątką wódki i tak się skończyło. (Byłam już pełnoletnia!)
A to koń się trafił, któremu musiałam dać zastrzyki, a którego się panicznie bałam, co spowodowało, że Weterynarz, z którym tam byłam, umierał ze śmiechu. A to biegaliśmy po wsiach robiąc próby tuberkulinowe u krów. A to jeździliśmy psy szczepić przeciwko wściekliźnie… Do dzisiaj pamiętam świnię Maćka, który okazał się loszką. Loszka Maciej uwielbiała gmeranie po brzuchu i bardzo dobitnie się tego domagała.
Poza tymi wspaniałymi, wręcz bajkowymi wspomnieniami noszę też w sobie te złe doświadczenia, okrutne wspomnienia ludzi, którzy traktowali swoje zwierzęta gorzej niż przedmioty. Pamiętam krowy, które od 7 lat nie były wypuszczane z obory, które po kolana stały we własnych odchodach. Kiedy je wyciągnęliśmy na podwórko, ich racice przypominały zawinięte buty klauna. Pamiętam konia, do którego wchodziło się przez okienko od piwnicy. Był tam wrzucony jako źrebak i tak już został. Pamiętam setki psów na łańcuchach, które nigdy nie zaznały wolności. Pamiętam koty, kury, owce, świnie, na których widok łzy same cisnęły się do oczu. Niejednokrotnie musieliśmy się powstrzymywać, żeby nie wybuchnąć… Wtedy nie wiedziałam, że prawdziwego ludzkiego okrucieństwa w stosunku do zwierząt jeszcze nie widziałam. To dopiero przede mną…
c.d.n.
Kasia Grzegorczyk 01.03.2015