I powstał chleb między myciem podłogi, karmieniem psów i ogarnianiem cieczki Psotki.

– Nie ma chleba! Idę kupić! – krzyczy.
– A może ja upiekę? – krzyczę, jadąc na mopie wokół Blessiego.

Piekę przecież różne, ąę bezglutenowe, otrębowe, ziarenkowe, gryczane, ryżane i inne ane, ane.. ale przecież nie piekłam jeszcze takiego normalnego. Pszennego. U P I E K Ę!

Wymyrdałam mąkę pszenną z  solą i suchymi drożdżami (może kiedyś w końcu zacznę robić zakwas). Przekopałam zapasy różnych ziarenek. Znalazłam tylko sezam. Dosypałam sezamu. Dolałam wody. Wymieszałam, przerzuciłam do brytfanny, zostawiłam na godzinę do wyrośnięcia i poszłam karmić psy.

Po godzinie wrzuciłam do piekarnika na około godzinę i poszłam tłumaczyć Afganowi i Kokowi, że ta cieczka Psotki, to ściema! Nie ma się czym wzniecać. Jednak oni ciągle mają inne zdanie. Może te specyfiki maskujące cieczkę coś pomogą? No, zobaczymy. Biedna Psotka napasiona tabletkami z chlorofilem, kolejny raz spryskana Vivisolem… Z psami pogadałam i wróciłam do chleba.

No i jest! I nawet smakuje!

Kasia